Zaznacz stronę

„Raz spaliłam sobie włosy i brwi, raz spodnie, a raz myślałam, że skończy się na poważnych oparzeniach” Miriam Czakon opowiada o tańcu z ogniem, czyli sztuce fireshow!

Fireshow to, najprościej rzecz ujmując, taniec z ogniem. Niezwykle widowiskowy pokaz, polegający na manipulacji płonącymi przedmiotami pojawił się w Polsce kilkanaście lat temu. Elementy pirotechniczne, akrobatyczne popisy i rytmiczne układy składają się na spektakularne show. Niektórzy twierdzą, że ten niezwykły taniec pochodzi z Nowej Zelandii, inni znów, że z Polinezji. – W przypadku kobiet chodziło o rozładowanie napięcia w ramionach i wyrobienie ich, aby wykonywanie codziennych prac było sprawniejsze. One kręciły raczej przywiązanymi do sznurów kamieniami, które były przystrojone kwiatami. To mężczyźni bawili się ogniem ze względów religijnych, plemiennych czy rozrywkowych – tłumaczy Miriam Czakon, z grupy ogniowej HellFire.

HellFire jest znana jako jedna z najlepszych grup ogniowych w Polsce. Ich pokazy za każdym razem robią spore wrażenie. Czy oni sami też tak o sobie myślą? – Ciężko jest chwalić się rzeczywistymi osiągnięciami bez obaw o posądzenie o arogancję. Chociaż należy przyznać, że wiele pracy jeszcze przed nami i wolimy być skromniejsi. Najbardziej wyjątkowe w nas jest to, że jesteśmy bardzo blisko związani. Łączą nas nie tylko związki ogniowo-zawodowe, ale również wspólna, wieloletnia historia – opowiada Miriam.

HellFire założyli Adam Mastalerz i Bartłomiej Janecki około siedem lat temu. Miriam zaczęła uczestniczyć w próbach w sierpniu, 2008 roku. – Moja przygoda z fireshow zaczęła się jednak wcześniej, bo w czerwcu 2006 roku. Wtedy moja przyjaciółka, Jagoda przyniosła do szkoły poi treningowe i pokazała mi pierwsze ruchy. Jakieś dwadzieścia siniaków później byłam w to już całkowicie wkręcona. W ogniu najbardziej fascynujący jest szum poi, fruwających obok uszu. Pierwsze kręcenie ogniem jest jak narkotyk, a najbardziej odurza właśnie ten dźwięk – mówi nam Miriam.

Tancerze z grupy HellFire, w swoich pokazach używają różnorodnego sprzętu. Są to m.in. poi, czyli piłeczki zawieszone na łańcuchach, które się podpala do pokazu, wachlarze czy hula-hoop. – Trzeba też podkreślić, że używamy bardzo dobrej parafiny, którą kupujemy w sklepie z dewocjonaliami – śmieje się Miriam.

Miriam nie boi się ognia, jak mówi, to nie ogień ją paraliżował na początku, ale trema przed publicznymi występami. – Mnie urzekł fakt, że na koliste ślady, które wytwarza się podczas kręcenia zapalonego poi, mogę patrzeć bez końca, bardzo się przy tym uspokajam. Na początku się bała, ale była to trema przed występami, bo z ogniem zaprzyjaźniłam się bardzo i to od samego początku. Miałam swoje momenty strachu, np. kiedy raz przy zionięciu ogniem wiatr zmienił kierunek i straciłam rzęsy, brwi i część włosów po lewej stronie. Nie ma jednak tego, czego nie zakryje dobry makijaż – wyjaśnia Miriam.

Najstraszniejsza przygoda, jaką przypomina sobie artystka wiąże się jednak z ogromnym, ogniowym „skrzydłem”, którego używała podczas sesji zdjęciowej. – Tego cholerstwa zawsze się najbardziej bałam. Wtedy wytwarzają się tzw. iskry. Fruwają naokoło tancerza podczas całego występu i są bardzo gorące. Kręcenie w podkoszulku zawsze kończy się małymi bliznami na ramionach. Podczas występu skrzydła zderzyły mi się za plecami, sypiąc po całym ciele iskry. Już miałam wizję poważnych oparzeń, na szczęście – nie wiem naprawdę, jakim cudem – nic mi się nie stało. Był to też jedyny raz kiedy popłakałam się ze strachu – wspomina Miriam.

A czym jest dla niej taniec z ogniem? – Jest pokonywaniem granic swojego ciała i praw fizyki, formą ruchowej ekspresji i wielką miłością, której żar mnie rozpala i sądzę, że jeszcze długo będzie płonął – dodaje Miriam.

Artystka przyznaje, że uczestniczenie w fireshow nauczyło ją przede wszystkim pokory, ale także poszukiwania nowych wrażeń. – Kiedy chcę się nauczyć czegoś nowego, najpierw wiele razy zarobię poi czy innym sprzętem w głowę i nie tylko. Każdy siniak ma swoją historię i niestety w tym fachu trzeba je pokochać. Nieważne, ile potrafisz, zawsze będzie ktoś, kto ci pokaże, że do perfekcji jeszcze daleko – przyznaje Miriam.

Na próbach z Hellfire’em jest zawsze dużo śmiechu, w końcu to ma być zabawa. Właściwie każda historia „wpadki” na występie jest zabawna z perspektywy czasu, a przerażająca i irytująca podczas samego występu. – Nieraz spaliłam sobie włosy, to się zdarza, szczególnie gdy kręcę hula hoop. Podczas nagrywania teledysku, zaplątał mi się we włosy palący się bolec i byłam przerażona, kiedy tylko poczułam smród palonych włosów. Na szczęście szybko zareagowano. Brew także sobie spaliłam, musiałam następnie sobie ją dorysowywać kredką – wspomina Miriam.

Efekty, które widzimy na pokazie fireshow są wcześniej okupione setkami prób, które nie należą do najprzyjemniejszych. – Próbując nowy układ nigdy nie wiadomo, co się stanie. Uderzenie się rozkołysaną, metalową piłeczką jest bardzo bolesne, jeśli jest ona dodatkowo podpalona może dojść do wypadku. Dlatego podczas treningów trzeba być maksymalnie skupionym – przyznaje Miriam.

Jakie jeszcze korzyści można wynieść z tego niebezpiecznego tańca? Na pewno jest się docenianym i podziwianym przez innych, a w szczególności przez mężczyzn! – Po pokazie mam średnio po trzech narzeczonych. Panowie nawet proponują małżeństwo, albo chociaż to, żebym na wieki przyjęła ich serca. Nie wiem czy facetów kręci ogień, wiem jednak, że fascynuję ich kobieta, która się nim bawi. Może dzieje się tak dlatego, że jest to kobieta niedostępna, za zaporą niebezpieczeństwa, jaką jest ogień. – zastanawia się artystka.

Miriam śmieje się jednak, że kiedy ogień gaśnie, ona wraca do rzeczywistości i dalej jest tylko rudzielcem w jeansach i bluzie.