Zaznacz stronę

Co łączy Franciszka Pieczkę, Mariana Dziędziela i Zbigniewa Wodeckiego? Wszyscy są związani z Godowem, małą gminą w powiecie wodzisławskim. Wszyscy zostali też jej honorowymi obywatelami i przynajmniej raz w roku tam się spotykają, zwykle na dożynkach. Bywają w różnej konfiguracji i nie zawsze w komplecie. Rok temu przyjechali w trójkę, w ostatnią sobotę byli Pieczka i Dziędziel.Franciszek Pieczka urodził się w Godowie, tak samo jak ojciec Zbigniewa Wodeckiego. Marian Dziędziel pochodzi z Gołkowic (oczywiście gmina Godów).Gustlik biega po łąkachFranciszek Pieczka przyszedł na świat 18 stycznia 1928 roku. – Urodziłem się niedaleko kościoła. Mój ojciec przez całe lata był kościelnym. Ja sam przez pewien czas grywałem na organach. Było nas sześcioro rodzeństwa. Ja jako najmłodszy najmniej pracowałem fizycznie, ale jak trzeba było, też kosiłem zboże kosą. W końcu trzeba było odrabiać pole. To była albo spółdzielnia, albo jeszcze majątek hrabiego, już teraz dobrze nie pamiętam. Kosiarze szli jeden za drugim. Ja byłem w środku. Nie mogłem zwalniać, bo ten z tylu nogi by mi podciął! Miałem na stopach krwawe odciski, ale koledzy taty mówili mu: „Ale syn ma krzepę!”. A po prostu uciekałem, bo balem się, że mi nogi podetną! – opowiadał Pieczka po latach.Rodzice chcieli, żeby miał solidne wykształcenie. Dlatego najpierw zdał na politechnikę. – Wytrzymałem tam może miesiąc. Uważałem, że to nie dla mnie. Wcześniej zetknąłem się z namiastką teatru, ale właśnie wtedy teatr mnie zainfekował. Poza tym mój polonista namawiał mnie, żebym poszedł do szkoły teatralnej. Polecał mi Warszawę, więc pojechałem i zdałem egzamin. Ojciec był zdruzgotany moim postanowieniem. Po pierwszych sukcesach chwalił się jednak i mówił kolegom: „Toć, dyć to je moja krew przeca” – wspomina Franciszek Pieczka.Dzisiaj, po latach, często wraca w rodzinne strony. – Nie mogę zapomnieć o Godowie! Teraz, na stare lata, coraz bardziej mi się przypomina. Miewam różne sny, chodzę po godowskich łąkach. Im człowiek starszy, tym bardziej go ciągnie do korzeni. Tutaj ciągle jest rodzina, i ze strony matki, i ze strony ojca. Ze strony matki wywodzi się z czeskiej strony. Sprawdzałem i wiem, że pierwsze wzmianki o mojej rodzinie w księgach parafialnych pochodzą z XVIII wieku. Zawsze kiedy tu przyjeżdżałem, zatrzymywałem się u mojego kuzyna. Teraz, od kilku lat, śpię w Petrowicach po czeskiej stronie, ledwie 50 metrów za granicą. Jest tam piękny hotelik, mam ciszę i spokój. Czego więcej potrzeba? – pyta.Dół nie dla niegoMarian Dziędziel urodził się już po wojnie, w 1947 roku. „Moje dzieciństwo było jednak radosne, wypełnione zabawą, nauką i pracą. Do dziś wspominam zimowe wieczory spędzane z mamą przy buchającym w żeliwnym piecyku ogniu. Na łąkach i pastwiskach pasłem krowy. Miałem wtedy czas na czytanie książek Karola Maya, Henryka Sienkiewicza, a nawet Antoniego Czechowa. Z tego okresu mam też traumatyczne wspomnienie wydarzenia, których byłem świadkiem. Otóż podczas burzy pewna kobieta została śmiertelnie porażona piorunem. Jako chłopiec biegałem nad rzekę Piotrówkę, dopływ Olzy. Widziałem zaorany pas graniczny. Tuż za nim była Czechosłowacja (…). Zimą jeździłem na sankach lub nartach, które zrobił dla mnie tato. Miałem najpiękniejsze sanki we wsi” – opowiada Marian Dziędziel w wywiadzie-rzece, który przeprowadził z nim Dariusz Domański (Wydawnictwo Czarny Koń, Kraków 2012).Jak to się stało, że Dziędziel poszedł w aktorstwo? – Mój ojciec mocno działał w kręgach kulturotwórczych. Prowadził chór, zespół teatralny, organizował spektakle, zabawy z okazji śmigusa, Nowego Roku. Cały czas żył wsią. A ja? Czułem wewnętrzną potrzebę, żeby stąd ruszyć. Miałem świetną klasę w szkole podstawowej, a potem w liceum. Wszyscy chcieli gdzieś dalej się uczyć, coś robić. Mnie się spodobał zawód aktora, zaryzykowałem. Mało kto wierzył, że uda mi się dostać do szkoły teatralnej – opowiada.We wspomnianej książce jest więcej szczegółów. Otóż jego ojciec prowadził sekcję teatralną, miał warsztat stolarski, gdzie samodzielnie przygotowywał dekoracje. Wyreżyserował m.in. „Zemstę” Fredry i „Zaczarowane koło” Lucjana Rydla. W szkole młodego Mariana, Liceum im. XIV Pułku Powstańców Śląskich w Wodzisławiu Śląskim, panowała atmosfera sprzyjająca artystycznym zainteresowaniom. Bywali w niej m.in. Magdalena Samozwaniec i Mieczysław Jastrun. Z polonistką wystawili „Szatana z siódmej klasy”, bywali w teatrze w Katowicach.Do kopalni zjechał tylko raz – od razu wiedział, że to robota nie dla niego. Chociaż górnikami byli jego dziadkowie, ojciec, kuzyni i brat… Rodzice nie naciskali.Dzisiaj dziwi się, że gmina tak go honoruje. Przypomina, że Gołkowice mają swojego bohatera, Franciszka Surmę, lotnika Sił Powietrznych RP i RAF-u, który zginął w 1941 roku, prawdopodobnie zastrzelony przez obronę przeciwlotniczą. „Wiek XX postawił na cokole aktora, a przecież to zawód jak każdy inny” – powiedział w wywiadzie-rzece.Chce kupić ziemięZ Godowa pochodzi ojciec Zbigniewa Wodeckiego, tutaj piosenkarz ma do dzisiaj swoją dalszą rodzinę. W dzieciństwie przyjeżdżał do Łazisk na wakacje i jako pięcioletni chłopczyk dyrygował… orkiestrą strażacką. – To właśnie tutaj po raz pierwszy zobaczyłem strażaka, orkiestrę dętą. Teraz, po latach, zobaczyłem ziemię, na której pracowali mój dziadek, babcia, ojciec i cała rodzina ze strony ojca! Przed laty przebiegała tędy granica. Teraz już jej nie ma. Nie ma przez co przemycać na przykład przyprawy maggi, którą wtedy podobno handlowali! – mówił w zeszłym roku, kiedy odbierał honorowe obywatelstwo.Ceremonia mocno go wzruszyła. – Godów to kawałek ziemi, która wykarmiła moją rodzinę ze strony ojca. Wszyscy tu leżą na cmentarzu. Ja będę leżał w Krakowie, ale duchem będę z wami – mówił miejscowym piosenkarz, znany głównie z „Pszczółki Mai”.Przyznał, że chętnie kupiłby kawałek ziemi w Godowie. – Bo chociaż dzisiaj żyjemy w globalnej wiosce, to muszą być takie miejsca, poza cmentarzami, w których człowiek wie, że pochodzi właśnie z nich. Bez takiej kotwicy człowiek się głupio czuje. Bo choć teraz jestem z Krakowa, to korzenie są tutaj, łezka się w oku kręci. Tego nie zmieni żadna technologia. Kiedy niedawno spacerowałem po miejscowym cmentarzu, zobaczyłem grób z napisem „Zbigniew Wodecki, 1950 r.”! Zmroziło mnie, przecież jeszcze żyję! – opowiadał.